Na forum Zaginionej Biblioteki natknęłam się wczoraj nie tyle na dyskusję, co na dosłownie krótką wymianę kilku postów dotyczących ponownej lektury wybranych książek. Zdania były podzielone, opinie skrajne, a samo zagadnienie ― inspirujące. Temat wydał mi się wart podsumowania i przemyślenia, ale w ujęciu szerszym niż tylko literatura. Czy ogółem warto wracać do tego, co już znamy? Do książek, filmów, seriali, gier? Czy jest to uzasadnione w sytuacji, gdy równocześnie na poznanie po raz pierwszy czeka cały ogrom innych dzieł, nierzadko może jeszcze lepszych niż cokolwiek, co mieliśmy już okazję przeczytać bądź zobaczyć? Jak często, jeśli w ogóle, warto poświęcać czas na powtórki? Czy są dzieła bardziej zasługujące na ponowne sięgniecie po nie niż inne? Wiele pytań stawiam sobie (i Wam) we wstępie. W dalszej części postaram się więc może nie tyle udzielić na nie odpowiedzi (gdyż sądzę, iż nie ma tu „jedynej słusznej prawdy”, a daleka jestem też od wciskania komukolwiek „mojszej prawdy”), co szerzej rozważyć za i przeciw każdej z opcji.
Zacznijmy od krótkiego nakreślenia sytuacji, które powinno wyjaśnić, dlaczego w ogóle zainteresowała mnie ta sprawa. Od pewnego czasu czuję, że prowadzę walkę z czasem. Walkę z góry skazaną na przegraną, dodajmy. Wystarczyło kilka prostych obliczeń matematycznych, by oszacować, że jeśli dożyję osiemdziesiątki (co przecież nie jest wcale pewne) i na dodatek utrzymam obecne tempo konsumpcji kultury (ok. 80 książek i ok. 120 filmów rocznie; a przecież to też nie jest wcale pewne, bo może nagle postanowię poświęcać połowę doby na wędkowanie albo haftowanie) ― do końca swojego życia zdołam przeczytać raptem jeszcze 4400 książek i obejrzeć 6600 filmów. Seriale i gry trudno mi zliczyć, ale podejrzewam, że jednych i drugich będzie zdecydowanie mniej, zwłaszcza gier, w przypadku których ograniczam się w tej chwili do kilu tytułów rocznie. Do czego jednak zmierzam ― nie gołe liczby są tu najważniejsze, nie to, czy przeczytam cztery tysiące książek, czy może tylko trzy i pół tysiąca, a fakt, że to zaledwie ułamek wszystkich dzieł wartych poznania i wszystkich tych, które poznać bym chciała. Ponoć z wiekiem często te lęki przechodzą, a człowiek pokornieje i godzi się z tym, czego i tak przecież nie zmieni. Ja niestety jeszcze pogodzona nie jestem i stąd te wszystkie aptekarskie wyliczenia i pewnego rodzaju pośpiech ― bo przecież życia tak mało, a książek (filmów, seriali, gier) tak wiele! I to wciąż mówiąc o samych godnych uwagi tytułach, a przecież od czasu do czasu ma się też ochotę na skok w bok z czymś mniej wybitnym.
Biorąc pod uwagę czysty aspekt poznawczy, należałoby stwierdzić, że powroty nie mają sensu. Znam? Znam. Może więc zamiast bezpowrotnie tracić czas na ponowne obcowanie z tym samym, lepiej poznać coś nowego. Nawet gdy do wyboru mamy powrót do dzieła genialnego ― nigdy nie wiemy, czy nie odbiera nam ono szansy na poznanie czegoś jeszcze lepszego, co zachwyciłoby nas jeszcze bardziej. Ze zgrozą powinnam pomyśleć teraz o tych nastu czy dziesięciu seansach „Gwiezdnych wojen”, „Władcy pierścieni”, „Piratów z Karaibów”, „Martixa”, różnorakich animacji, ekranizacji komiksów i filmów Tima Burtona; o kilkukrotnym przechodzeniu „Baldur’s Gate” i „Planescape: Torment”; o dwukrotnym pochłonięciu wszystkich 181 odcinków „Scrubs” i 120 odcinków „Lost”; o swego czasu corocznej lekturze „Harry’ego Pottera” i „Ani z Zielonego Wzgórza”, o powrocie po latach do „Hobbita”, „Wiedźmina”, „Krainy Chichów”. Zauważcie, że na dodatek nie wymieniam tu żadnych epokowych dzieł; nie piszę o powtórnej lekturze Dostojewskiego czy Joyce’a, o oglądaniu filmów Bergmana czy Felliniego. Nie, to wszystko twory czysto rozrywkowe, które nawet jeśli przemycają od czasu do czasu jakąś ważniejszą treść, to robią to bardzo przy okazji, w formie niesłychanie przystępnej.
A jednak nie mogę powiedzieć, bym czegokolwiek żałowała. Tak samo nie zamierzam obiecywać, że tych powrotów już nie będzie. Ależ będą! I do powyższych, i do szeregu innych. Nawet w swojej wirtualnej biblioteczce sukcesywnie uzupełniam półkę o nazwie „Chcę przeczytać ponownie”, choć muszę też nadmienić, że w ciągu ostatnich lat wylądowały na niej pozycje, które śmiem określać mianem ambitniejszych lub wyjątkowych stylistycznie (Dick, Dukaj, większość przeczytanych już pozycji z Uczty Wyobraźni), a nie lekkie lektury skoncentrowane tylko na zapewnianiu rozrywki. Nie oznacza to, że do tych drugich wracać nie będę ― pewnie będę, ale nie są one na tyle pilne i niezastąpione, bym chciała powrót do tego czy owego tomu zaplanować i określić jako konieczny. Będą to raczej decyzje podejmowane pod wpływem chwili; ot, dziś mam ochotę na przypomnienie sobie o poczynaniach konkretnych bohaterów, na podróż do świata takiego a takiego, a może na odświeżenie stylu jednego z ulubionych pisarzy, który akurat niczego nowego nie zdążył jeszcze napisać (albo już nie żyje i niczego nowego nie napisze w ogóle).
Skoro więc się od powrotów nie odżegnuję i mimo świadomości faktu, ile rzeczy może mi w ten sposób bezpowrotnie przepaść, i tak decyduję się na ponowne spotkania z dziełami już mi znanymi, wypada zastanowić się ― z czego to tak właściwie wynika. I tu znów jestem w stanie określić powody, nazwijmy to, ambitniejsze, jak i te skoncentrowane na rozrywce. Te pierwsze teoretycznie wydają się bardziej uzasadnione i szczytne. Wracam do utworów, które po kilku latach mogę odebrać inaczej; może za młodu nie w pełni je zrozumiałam; może to, czego kiedyś nie doceniłam, teraz mi się spodoba ― w końcu gust cały czas ewoluuje, a horyzonty się poszerzają. Może ― znając już fabułę i zakończenie ― inaczej spojrzę na inne wartości i aspekty danego dzieła; lepiej przyjrzę się językowi autora, zabiegom reżysera, zakamuflowanym przesłaniom. Z kolei w przypadku grupy drugiej na pierwszy plan wysuwa się wspomniana wyżej chęć powrotu do utworu, który po prostu dobrze się kojarzy ― polubiłam bohaterów, opowiadana historia była wyjątkowo interesująca, chcę przeżyć tę przygodę raz jeszcze, nie mam już żadnych podobnych dzieł do odkrycia, a równocześnie mam ochotę na konkretny klimat/setting/twórcę. Czasami wystarczy tylko sentyment, by wracać chętniej do filmów czy książek, z którymi pierwszy raz zetknęliśmy się w młodym wieku, na których się wychowaliśmy albo które związane są z miłymi wspomnieniami. W przypadku gier do tej listy powodów można też dołączyć chęć odkrycia dodatkowych treści czy nowego typu rozrywki ― poznanie alternatywnego zakończenia, podjęcie odmiennych decyzji, zagranie postacią o innej profesji, płci czy charakterze.
Czy któreś z tych powodów są ważniejsze niż inne? Wydawałoby się, że tak; bardziej wartościowe będzie wracane do powieści z górnej półki niż do przeciętnego czytadła, choćby budziło najlepsze wspomnienia. I choć ta rozsądna część mnie jak najbardziej się z tym zgadza, to ta sentymentalna protestuje. Nie obejrzeć już więcej „Pięknej i Bestii”, tylko dlatego, że każdą scenę i każdą piosenkę znam już na pamięć? Niedoczekanie! W końcu chyba wszystkim trafiają się takie okresy, gdy nie ma się ochoty ani na spotkanie z dziełem szalenie ambitnym, ani z czymś nowym. Lepiej więc wypełnić ten czas patrzeniem w sufit lub zmuszać się do obcowania z czymś, na co nie mamy ochoty? Chyba nie miałoby to sensu.
Wtedy, bez żadnych wyrzutów sumienia, sięgajmy po prostu po to, co nas do siebie przyciąga. Niezależnie od tego, że widzieliśmy ten film już trzynaście razy, w tym dwa w zeszłym miesiącu. Że czytaliśmy tę książkę od deski do deski przez cztery lata z rzędu. Że znamy już wszystkie warianty zakończeń w tej grze. Radość obcowania ― to chyba ten uniwersalny wyznacznik i odpowiedź na każde dręczące pytanie. Jeśli coś sprawia nam radość, korzystajmy z niej, sięgajmy po nią. Przy okazji możemy rzecz jasna starać się czerpać ową radość ze spotkań z dziełami coraz ambitniejszymi, ale jeśli to jeszcze nie pora, by entuzjazmować się „Finneganów trenem” ― trudno, nic się nie stało, może kiedyś. Oczywiście, czasem warto coś zakwestionować, nad czymś się zastanowić. Czasem pewnie warto napisać o tym tekst na dwie i pół strony, nawet jeśli nic konkretnego z niego nie wynika. Koniec końców jednak wszystko sprowadza się do czerpania radości z kultury, i tej bardziej rozrywkowej, i tej bardziej ambitnej; i tej doświadczanej po raz pierwszy, i po raz wtóry. Czego sobie i Wam życzę.
PS Grafiki nie mają zbytniego związku z tekstem, ale jakoś tak za pusto było bez nich. No i może dzięki temu artykuł nie wygląda od razu na tl;dr. ;)